• o mnie

chrześcijańska mama

~ w codzienności

chrześcijańska mama

Archiwa kategorii: macierzyństwo

Suplikacje.

02 czwartek Sie 2018

Posted by Chrześcijańska mama in macierzyństwo

≈ 4 komentarze

W głowie mamy mieszkają lęki. Czasem są niewielkie i pozornie nieszkodliwe, a jednak równie uciążliwe jak latający nad uchem komar. Wbijają od czasu do czasu bolesne szpileczki, udając z niewinną miną: „To nie my, to życie”. Innym razem rosną do monstrualnych rozmiarów i rozszalałe jak bestia, atakują z krzykiem. Budzą wtedy w nocy, malują przed oczami straszne scenariusze, licząc z satysfakcją coraz szybsze uderzenia matczynego serca, które zaczyna bić w szalonym tempie. Bo być może. Bo  co by było gdyby. Bo nie jestem w stanie nad wszystkim zapanować (a chcę panować, nawet jeśli z przekonaniem powtarzam, że Panem jest Jezus).

Lęki wiją sobie wygodne gniazdko wszędzie tam, gdzie znajdą choćby niewielką przestrzeń niepewności. Siedzą cichutko, tak by trudno je było wyśledzić i pojawiają się znienacka. Gdy matka myśli o teraźniejszości i przyszłości, o zdrowiu, pieniądzach i relacjach. Gdy rozlicza się z wypowiedzianych w zmęczeniu słów, z ilości czasu, jaką ma dla siebie i innych, z pomysłów na to, jak układać rodzinną codzienność. Gdy patrzy na listę zajęć pozaszkolnych i zastanawia się, czy jej dziecko będzie miało dobry start w dorosłość, skoro nie zapewnia mu wszystkich możliwych środków do wszechstronnego rozwoju. Gdy patrzy na tę samą listę zajęć, niepokojąc się, czy wszechstronny rozwój nie jest jednak zbyt dużym obciążeniem i czy ważniejsza nie jest jednak zabawa i odpoczynek. Gdy patrzy w lustro i widzi, że ciągle jej czegoś brakuje więc – o zgrozo – czy tego samego braku nie doświadczą jej dzieci?

W głowie mamy mieszkają lęki. Mama robi więc czasem to samo, co ludzie robili od wieków, zwłaszcza gdy dotykało ich nieszczęście: „Święty Boże, święty mocny… Od powietrza, głodu, ognia i wojny Wybaw nas Panie!”  Z tym że mama robi to po swojemu. Od serca i po prostu, bez procesji i pieśni, w czasie pielgrzymowania z pracy do domu albo od sterty prania do kuchni. Mama śpiewa po swojemu i po swojemu prosi – bo lęk obrany w słowa w jakiś dziwny sposób staje się mniej straszny.

Od głodu miłości, który próbujemy zaspokajać jej namiastkami – wybaw nas, Panie!

Od ognia, który zamiast rozpalać serce, trawi jak gorączka i wypala – wybaw nas, Panie!

Od wojen, które toczymy zamiast rozmawiać i próbować zrozumieć – wybaw nas Panie.

Od braku wolności, który pcha do niemądrych wyborów – wybaw nas, Panie!

Od niemądrych wyborów, których konsekwencje spadają na nasze rodziny – wybaw nas, Panie!

Od raniących słów wypowiadanych w emocjach, zmęczeniu i smutku – wybaw nas, Panie!

Od kłótni, podziałów, niezrozumienia – wybaw nas, Panie!

Skrusz mury, które budujemy. Naucz patrzyć z miłością najpierw na swoje odbicie w lustrze, a potem na naszych najbliższych. I tych trochę dalszych, a w końcu – tych, którzy ranią i odpychają.  Pozwól doświadczyć, że prawdziwa miłość naprawdę usuwa lęk, a tam, gdzie codzienność przytłacza tak, że już nie potrafimy się modlić, Ty nie tylko wybawiasz czy okazujesz miłosierdzie. Ty się nad nami uśmiechasz.* Czule i z troską – w taki sposób, by nawet mama miała szansę przypomnieć sobie, że jest też dzieckiem i że jest Ktoś, kto nad wszystkim czuwa… :)

_______________________________________________________

* Boże po stokroć święty mocny i uśmiechnięty

iżeś stworzył papugę zaskrońca zebrę pręgowaną

kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom

teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami

dzisiaj gdy mi tak smutno i duszno i ciemno

– uśmiechnij się nade mną.

(ks. Jan Twardowski, Suplikacje)

 

Email, RSS Follow

Mój Nazaret…

09 sobota Cze 2018

Posted by Chrześcijańska mama in macierzyństwo, osobiście

≈ 7 komentarzy

Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu (Łk 2,51)

Mój Nazaret pachnie dziś lawendą i miętą, którą zbieram w ogrodzie by zasuszyć na zimową herbatę. Pachnie też kawą po nieprzespanej nocy i rosołem, który będą lekarstwem na każdą niemalże chorobę, może pomóc również w przypadku nierównej walki z rotawirusem. Taką mam przynajmniej nadzieję…

Mój Nazaret jest bardzo zwyczajny, bo tak to chyba właśnie jest z Nazaretem. Od Jerozolimy dzieli go kawał drogi, przynajmniej tej liczonej w stadiach, kilometrach czy pielgrzymkowych krokach. Serce jednak mierzy odległość zupełnie inaczej. Może być w samym centrum cudu, a jednocześnie bardzo daleko. Może też na pozór nie widzieć Boga, a jednak być tak blisko, że bliżej być nie można. Dla serca czasem tęsknota już jest miłością. I dla Miłości czasem tęsknota jest najszczerszym jej wyznaniem.

Tak to jakoś jest poukładane, że mamom – mimo szczerych chęci – niełatwo trafić do kościoła w ciągu tygodnia. Godziny nabożeństw zazwyczaj pokrywają się albo z porą odprowadzania dzieci do szkoły, albo z wieczorną kąpielą. I tak, wiem, „dla chcącego nic trudnego”. Sama często to powtarzam. I gdy się udaje, doceniam bardzo ten czas – te pół godziny wyrwane z codzienności. Pół godziny, po których codzienność smakuje inaczej, jeszcze lepiej.

Pierwsi chrześcijanie nie mieli tego komfortu. Nie mieli kościołów, możliwości zaczerpnięcia oddechu przed tabernakulum, porannej mszy świętej czy wspólnego różańca, ale i tak odmieniali swoje życie przez niezliczone tajemnice radosne, bolesne i chwalebne. Razem z Jezusem, w codzienności i po cichu. A gdy żyjąca wiele wieków później, błogosławiona Anna Maria Taigi nie mogła pójść do kościoła, bo czuwała przy łóżku chorego dziecka, mówiła ponoć, że w takim przypadku zostawia Boga dla Boga. I te słowa mówią mi bardzo dużo – i o Bogu, i o prawdziwej chrześcijańskiej codzienności…

Ani wczoraj, ani dzisiaj, mimo pobożnych planów, nie udało mi się dotrzeć do kościoła. Tak się czasem zdarza – tak zdarza się często, zwłaszcza gdy dzieci chorują. A jednak mój Nazaret nie jest pusty, bo czasem miłości trzeba szukać inaczej. Czasem miłość pachnie jak mięta, lawenda czy kolejna kawa, która stawia mnie nogi. Czasem jest bardzo zwyczajna. Ale zawsze oznacza obecność, bo przecież miłość to relacja. I może to jest tak, że Pan Bóg nie chce, żebym tylko wpadała do Niego w gościnę na pół godziny? Może zamiast tego chce zostać moim Domownikiem?

I może właśnie dlatego uśmiecham się za każdym razem, gdy nucę wraz z innymi: „Panie Jezu zabierzemy Cię do domu”?… :)

Email, RSS Follow

Sprawdź: jaką mamą jesteś?

09 sobota Cze 2018

Posted by Chrześcijańska mama in macierzyństwo, recenzja

≈ Zostaw komentarz

Mama „prawie-mistrzyni planowania”

Jej dzień toczy się jak w przeboju „Rock around the clock” i niekiedy bardzo gładko przechodzi w okrzyki, które zapamiętałam z oglądanej w dzieciństwie „Alicji w Krainie Czarów” w wersji disneyowskiej: „Zu spaet, zu spaet!” czyli „za późno”… :) Funkcjonuję w bardzo podobny sposób, więc łatwo mi to zrozumieć. To nie mój wybór, po prostu nie da się inaczej: niektóre dni mam zaplanowane co do kwadransa. Wiem, ze muszę skończyć jakaś czynność w określonym czasie, żeby zdążyć dojechać na zajęcia w szkole muzycznej, żeby potem zrobić jeszcze zakupy, ugotować obiad na jutrzejszy dzień i tak dalej, i tak bez końca. Gdy jeden z tych elementów wypada z idealnej układanki, wszystko zaczyna się sypać. Reakcja łańcuchowa i wielkie BUM na końcu

Cecha charakterystyczna? „Mama mistrzyni planowania” często biega. Niekiedy nuci też pod nosem „za późno, za późno” lub wystukuje te słowa w rytm obcasów, gdy próbuje dogonić uciekający tramwaj…

Mama „jakoś to będzie”

Przeciwieństwo mistrzyni planowania, na co dzień dużo bardziej wyluzowana, a jednak również doświadczająca stresu – bo jak to? Te rachunki trzeba było opłacić do wczoraj? A przedstawienie na Dzień Matki będzie jednak za tydzień? To jednak mama, która jak kot spada zawsze na cztery łapy. Albo prawie zawsze. Dokumenty załatwiane na ostatnią chwilę nie różnią się przecież niczym od tych, które ktoś inny załatwił miesiąc wcześniej, a przypalony obiad zastąpi się pizzą przy ogromnej radości młodszej części rodziny. Poza tym ten typ mamy ma często tak rozbrajający uśmiech i tyle prostoty oraz wewnętrznego luzu, że inni jakoś tak odruchowo pomagają, by „jakoś to było”. Nawet kierowca autobusu wie, że na tą panią trzeba czasem dwie minuty poczekać. I udaje że nie widzi tych skarpetek nie do pary: jednej czerwonej w kropki, drugiej w czarno-białe paski…

Mama „chętnie ci pomogę”

Niekiedy widywana w obecności mamy „jakoś to będzie”: tłumacząc zasady rekrutacji do przedszkola, pożyczając pieluchę, podpowiadając najlepszego pediatrę albo oferującą podwiezienie do domu. Działa w trójce klasowej, radzie rodziców i Caritasie, choć często nie na pierwszym planie, ale skutecznie. Zawsze na 100%. Chociaż ma doskonałą pamięć do dat urodzin, imienin i rocznic wszystkich osób w rodzinie, zapomina niekiedy o tym, że sama też ma prawo do tego, by poprosić o pomoc. I że dobrze czasem odpocząć…

Jeśli pod jakimś domem gromadzi się właśnie dziesiątka dzieci z sąsiedztwa, a ktoś wnosi górę naleśników z sosem czekoladowym to tak, dobrze trafiłaś. To właśnie ona.

Mama „jak ty to robisz?!”

Ona nigdy się nie spóźnia i wszystko ma pod kontrolą. W przedziwny sposób potrafi wstać przed resztą rodziny, przygotować wszystko, co potrzebne, a potem pogodzić obowiązki rodzicielskie z pracą i zaangażowaniem w życie szkoły czy parafii. Wieczorem znajduje czas na wyjście z przyjaciółką albo aerobik, a gdy kładzie się spać po północy, nie ziewa ze zmęczenia i nie marudzi. Tak przynajmniej wydaje się postronnym obserwatorom. Dzięki książce „Rosa, jak Ty to robisz?” miałam ostatnio podpatrzeć życie jednej  takich mam. Rosa Pitch, autorka książki to mama osiemnaściorga dzieci, wdowa, osoba pracująca zawodowo i znajdująca czas dla przyjaciół. Jak ona to robi?!

Czytając zwierzenia Rosy miałam mieszane uczucia. Z jednej strony to, co robi, budzi mój ogromny podziw. Sprawne zorganizowanie życia tak wielkiej rodziny to jak zarządzanie małą firmą! A Rosa robi to naprawdę dobrze i na kartach swojej książki dzieli się swoimi patentami na to, jak zaangażować dzieci w wykonywanie obowiązków domowych, w jaki sposób zorganizować sobie czas, jak radzić sobie z gospodarowaniem pieniędzmi itd. Zainspirowana jej radami postanowiłam nieco rozszerzyć zakres obowiązków, jakie mają moje dzieci, skorzystałam też z podpowiedzi Rosy, jak robić zakupy tak, by nie pójść z torbami ;) Rosa i ja mamy jednak zupełnie inne podejście do okazywania uczuć, słabości i wrażliwości – widać, że autorka książki jest twardą, konkretną Katalonką. Z pewnymi metodami wychowawczymi, które stosuje oraz z podejściem do własnych słabości (w stylu „nie można się mazać, trzeba być silnym”) nie umiem się zgodzić, a z drugiej strony – przecież nie muszę. Staram się w życiu nie oceniać tego, w jaki sposób rodzice podchodzą do spraw dotyczących ich własnej rodziny i stylu życia. Każdy z nas ma swoje zmagania, swoje intuicje i pomysły na działanie. Rosa na pewno imponuje mi zorganizowaniem, jak również tym, że każdego dnia znajduje czas na Mszę świętą i adorację. Jak ona to robi? No jak?… :)

Mama taka jak Ty

Tak naprawdę pewnie każda z nas bywa czasem mistrzynią planowania. Każda czasem coś zawala, nie ogarnia i ponosi porażki, każda bywa też wsparciem dla innych. Jest w nas potencjał, który trudno zamknąć w kilku zdaniach pobieżnego opisu. I mam wrażenie, że to nasze dzieci ten potencjał wyzwalają – że rozwija nas bogactwo ich zachowań, pomysłów i reakcji, na które my musimy reagować.

Tak naprawdę to nieważne, czy jesteś mamą, którą inni oceniliby na szóstkę z plusem. Nieważne, czy sama tak siebie oceniasz. Dużo ważniejsza jest miłość: ta wyrażana przez planowanie i ogarnianie domowych obowiązków, ale i przez wrzucanie na luz. Miłość, która smakuje niepowtarzalnie, jak pieczony po nocach tort urodzinowy. Miłość, która trudzi się wstając w nocy do chorego dziecka i miłość cierpliwa, która tłumaczy tabliczkę mnożenia i pilnuje mycia zębów wieczorem. Ona sprawia, że wiele inny spraw traci na znaczeniu i że słowo, którym opisują nas dzieci, zaskakuje. Bo przecież one, zapytane o swoją mamę, odpowiadają często: „Jaka jest moja mama? Najlepsza! Najukochańsza! I moja!” :)

 

Email, RSS Follow

Kto nigdy nie był dzieckiem…

26 sobota Maj 2018

Posted by Chrześcijańska mama in kobiecość, macierzyństwo

≈ 1 Komentarz

Dzień Matki. Tłumy w kwiaciarniach, wzruszające słowa i kolorowe dziecięce laurki. W tym dniu robię niekiedy cichy rachunek sumienia, porównując moje wizje macierzyństwa i rzeczywistość, patrząc na pragnienia i ich realizację. Bilans bywa różny, ale zawsze ratuje go to, co uzupełnia każdy brak i każdą słabość – miłość.

Jednak dzisiaj, w Dniu Matki, wcale nie chcę się skupiać na tym, w jaki sposób wypełniam moją życiową i społeczną rolę. Dzisiaj chcę wsłuchać się w Słowo, jakie daje mi Kościół na ten dzień. I po raz kolejny przekonuję się, że to Słowo jest żywe i skuteczne. Nie mogłam dziś usłyszeć lepszej wiadomości, niż ta: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże.”

Jezus, który błogosławi dzieci i bierze je w objęcia. Albo innymi słowami: Jezus, który przytula, patrzy z miłością i mówi o tym, że pragnie mojego dobra i szczęścia (bo tym przecież jest błogosławieństwo).  Ten obraz przypomina mi coś bardzo ważnego: nie mogę być mamą, jeśli nie czuję się jak córka. Charlie Chaplin powiedział, że kto nigdy nie był dzieckiem, ten nie potrafi być dorosły. I ma rację. Jeśli nie umiem poczuć się jak dziecko, jeśli niezależnie od roli życiowej, w którą wchodzę, muszę być zawsze nieomylna, świetnie sobie radząca i odnosząca sukcesy, nie będę szczęśliwa. Nie będę w stanie dać też szczęścia innym. Mogę co najwyżej próbować wtłoczyć ich w moją wizję życia, w której kontroluję wszystko i wszystkich, nieustannie czuwając nad tym, by wszystko toczyło się zgodnie z planem. A to przecież nie tylko niewykonalne. To coś niewyobrażalnie trudnego. To ciężar, który potrafi zabić piękno, radość i szczęście. Kula u nogi, która sprawia, że nie dosięgnę gwiazdki z nieba, nawet jeśli Bóg podstawiłby mi pod sam nos drabinę, która prowadzi prosto do niej. Prosto do spełnienia marzeń.

Dlatego dzisiaj, w Dniu Matki, ja – żona i mama – chcę spojrzeć na to, w jaki sposób mogę być dzieckiem i jak mogę odkrywać w mojej codzienności obecność kogoś, kto jest większy. Większy ode mnie, od moich najbardziej genialnych planów, ale też od moich słabości i niemocy.

Mam prawo nie umieć.

Szkoła mówiła mi coś innego. Do zaliczenia partii materiału, semestru czy roku potrzebne było opanowanie konkretnej wiedzy i umiejętności. W dodatku najlepiej nie na tróję z dwoma minusami tylko na piątkę, albo przynajmniej tak, żeby nie wypaść najgorzej na tle klasy. Szkolne sprawdziany nie były zresztą jedynymi egzaminami, które przyszło mi zdawać. Dużo bardziej wymagające są te, do których podchodzę każdego dnia, próbując jak najlepiej odnaleźć się w roli kobiety dorosłej i odpowiedzialnej, katoliczki, żony, mamy. Bycie mamą oznacza też, że wiele rzeczy muszę wiedzieć – nie tylko to, w jaki sposób zareagować na gorączkę u dziecka, ale również to, w jaki sposób oddychają wieloryby, gdzie kończy się tęcza i w  jaki sposób wyczarować o 21:00 w domu zestaw guziczków i cekinów, które dziecko ma przynieść na następny dzień do szkoły.

To zupełnie normalne i tak powinno być – mam swoje obowiązki, odpowiedzialności i zadania, których wykonanie zależy tylko ode mnie. Niestety zdarza się, że w ten sposób myślę nie tylko o tym, co wpisane jest w moją rolę żony i mamy. Zdarza się, że całe swoje życie traktuję w ten sposób: że muszę wszystkiemu zaradzić, wszystko potrafić i znać odpowiedź na każde pytanie. Jezus mówi mi dzisiaj coś zupełnie innego: nie musisz. Masz prawo nie wiedzieć, nie potrafić i nie radzić sobie z tym, co Cię przerasta. A skoro On sam mówi o sobie, że jest Nauczycielem, to znaczy że mogę uczyć się od Niego. Chwile, w których to odkrywam i w których jak dziecko poznaję to, co nowe, pytam, odkrywam i testuję, są cudowne. Wtedy faktycznie czuję, że nie muszę być wszechwiedząca, że mam prawo zadawać pytania i nie radzić sobie z tym, co dla mnie za trudne. To chwile, które zdejmują z moich pleców ogromny ciężar…

To, co mówię, jest ważne

Kto chociaż raz miał kontakt z dociekliwym czterolatkiem, ten wie, ile pytań potrafi zadać. W relacji z dzieckiem naturalne jest też to, że chce ono pochwalić się swoimi odkryciami i sukcesami. „Maaaamoooo” – woła więc dziecko, pokazując z dumą ślimaka, dla którego trzeba poszukać sera na pierogi, kolekcję kamieni znalezionych na plaży, krzywo wycięte serduszko albo wieżę z klocków lego. A mama patrzy z dumą i wysłuchuje – po raz pierwszy, dziesiąty i setny.

Ile razy ja sama czułam, że potrzebuję być wysłuchana? Ilu spraw nie chciałam dzielić z Bogiem, bo uważałam, że są dla Niego nieważne, mało interesujące lub niewystarczająco pobożne? On pokazuje mi dzisiaj, że chce dzielić moje smutki i radości, że ma nieskończoną cierpliwość i sto procent zainteresowania dla wszystkich spraw, które mam w sercu. Chce, żebym do Niego mówiła i chce mnie słuchać. A jeśli trudno mi w to uwierzyć, mogę przypomnieć sobie chwile, w których moje dziecko z przejęciem opowiadało o sprawach, które świat uznaje za drobiazgi. Jak wtedy na nie patrzyłam? Z jaką uwagą słuchałam? I o ile lepszy w słuchaniu i patrzeniu z miłością jest najlepszy Ojciec?

Nie jestem zbawicielem świata.

W torebce noszę zawsze chusteczki higieniczne, plastry i butelkę wody – na wszelki wypadek. W sercu z kolei noszę nieskończoną liczbę scenariuszy, jakie mogą się rozegrać w życiu. Staram się zawczasu przewidywać to, co muszę zrobić: usuwać dzieciom przeszkody spod nóg lub decydować, że dla ich dobra powinni sami się z nimi mierzyć. Pomagać, wspierać, zapobiegać i dbać o ich dobro, jak tylko umiem. Problem w tym, że nie zawsze umiem. Nie mam wpływu ani na to, co zewnętrzne, ani na swój poziom zmęczenia czy rozdrażnienia. Nie umiem przewidzieć wszystkiego, nie jestem też chodzącym ideałem, zawsze wspierającym, czułym i dyspozycyjnym.

Jestem tylko człowiekiem. Nie muszę dźwigać na swoich barkach ciężaru zbawienia całego świata. Spokojnie mogę zostawić to Komuś, kto już to zrobił, w dodatku w sposób najlepszy z możliwych. Do tego czuję się dzisiaj zaproszona – do uznania, że są sprawy, które mnie przerastają. I do dostrzeżenia, że to nie oznacza końca świata, a jedynie możliwość oddania ich w zdecydowanie lepsze Ręce. Wraz z tym, co mi ciąży, mogę też w nich złożyć samą siebie – to co mnie boli, w czym niedomagam i czego nie rozumiem. Mogę pozwolić, by te dłonie objęły mnie z czułością, której potrzebuje każde dziecko – również to, które jest we mnie. Pozwolę dzisiaj temu dziecku przyjść do Niego. Nie będę w tym przeszkadzać. To najlepszy prezent, jaki mogę dziś sobie dać.

Email, RSS Follow

cicha i piękna jak wiosna, czyli o Maryi osobiście.

11 środa Kwi 2018

Posted by Chrześcijańska mama in macierzyństwo, na Słowo wierzę, osobiście

≈ 2 komentarze

To moje pierwsze wspomnienie z Nią związane. Koniec lat osiemdziesiątych, religia w przykościelnych salkach, ksiądz z gitarą i dziecięce głosy, śpiewające: „Maaaaatka, która wszystko rozumie…”.

Szybko wyrosłam z plisowanych spódniczek i podkolanówek, które nosiłam w tamtym czasie. Dwa kucyki zamieniłam na bardziej dorosłe fryzury, stopniowo okazało się, że inaczej patrzę na siebie, świat i życie. Odeszło sporo przyzwyczajeń, runęło kilka mitów, nawet tak banalnych ja ten o wiośnie. Bo wiosna, przynajmniej tu, na północy kraju, nie zawsze jest „cicha i piękna”. Kwiecień- plecień przeplata jak w życiu: to co miłe i to, co trudne. Obraz Matki, która „daje ciepło, co życie ozłoci” odłożyłam do szuflady razem z dziecięcymi laurkami i niespełnionymi marzeniami. Pozostał tam na długo.

Przez wiele lat miałam trudność z tą relacją. Z jednej strony, słysząc Maryjne świadectwa i widząc zaangażowanie niektórych osób wierzących, czułam się katoliczką drugiej kategorii. Chociaż zawsze lubiłam różaniec (nie wiem dlaczego), nie czułam potrzeby, by zwracać się do Maryi. Sporym utrudnieniem były dla mnie wątpliwości, które zostały we mnie od czasu moich poszukiwań dotyczących wiary, kiedy szukałam swojego miejsca w kościołach protestanckich. Ale to nie była jedyna moja trudność. Równie dużym problemem było dla mnie to, z czym spotykałam się w Kościele Katolickim. Różaniec odmawiany na czas, tak żeby z „Ojcze nasz” wyrobić się w kilka sekund. Towarzyszący każdej litanii pomruk: „mutsiezanami…mutsiezanami….mutsiezanami”. Potworki sztuki sakralnej, z brokatem, różem, lilijami i sztucznym uśmiechem. I pobożna przesada, która sprawiała, że wycofywałam się o kilka kroków, gdy słyszałam słowo „Mateńka” i „przez Maryję do Jezusa”.

A ja tymczasem przeszłam drogę odwrotną – to Jezus zaprowadził mnie do Maryi. To On mi Ją podarował w pewnym sensie. Jako klasyczny, ale przy tym uczciwy uparniuch, nie zmuszałam się do udawania zaangażowania czy przełamywania się na siłę. Czekałam. Pierwszy przełom nastąpił kilka lat temu. To wtedy z ogromną jasnością zobaczyłam, że Maryja jest…Matką Jezusa, czyli „Matką mojego Pana”. Niezły refleks, prawda? Święta Elżbieta powiedziała to dwa tysiące lat przede mną, a jednak te wielokrotnie czytane słowa nie zwracały wcześniej mojej uwagi. Pewnego dnia po prostu się nimi zachwyciłam. Wtedy już nie tylko słyszałam, wiedziałam od innych, ale sama to czułam – Ona jest Matką Jezusa, czyli kogoś, kogo podziwiam i kocham. Wow!

Na kolejny krok musiałam długo czekać. Znowu pomogło mi w tym Pismo Święte. W Wielki Piątek usłyszałam znowu bardzo dobrze znane słowa: „Oto Matka Twoja”. Musiałam chwilę pomyśleć, ale nie, nie przesłyszałam się. Jezus nie mówił: „oto Matka moja”, tylko TWOJA. To nie „wymysł Kościoła”, to nie jakieś ludzkie ustalenia, to sam Jezus daje mi Maryję jako Matkę. A jeśli ktoś powie, że nieprawda, bo mówił do świętego Jana a nie do mnie, Majki M., to ja zapytam, czy w takim razie naprawdę Słowo Boże jest żywe i skuteczne. Skoro mogę do siebie odnieść słowa, które Jezus powiedział do Zacheusza, do cierpiącej na krwotok niewiasty czy do Piotra, w momencie jego powołania, to dlaczego nie miałabym uznać, że również w tym przypadku Jezus chce coś powiedzieć właśnie mi?

Niesamowite w tym fragmencie jest to, że Jezus zwraca się najpierw do Maryi. „Oto syn Twój” – mówi. I „oto córka” – jak wierzę. Maryja stała się moją Matką dużo szybciej, nim ja zdecydowałam się na bycie Jej córką. I muszę przyznać, że to świadczy o sporej cierpliwości … :)

W moim oswajaniu się z relacją z Maryją bardzo pomogła mi pewna modlitwa, którą znalazłam na stronie Sióstr Sacre Coeur. „O Maryjo, okaż mi się Matką” – tak zaczyna się prośba, skierowana nie do kogoś, kto jest oderwany od rzeczywistości, cukierkowy i nierealny, jak mi się to wcześniej wydawało. Ta prośba skierowana jest do Kobiety, która wie, co dobre. I która zna Jezusa najlepiej, więc może nas uczyć, jak być blisko Niego. Jeśli chcesz, weź ze sobą te słowa: na teraz, na Twoje radości, na to, co Ci ciąży albo co jest tak trudne, że nawet nie potrafisz tego wypowiedzieć. Znajdź w tych słowach to, czego najbardziej Ci potrzeba.

Ja znalazłam w nich pokój.

…BĄDŹ MATKĄ KAŻDEGO MOJEGO KROKU:
naucz mnie chodzić w miłości, być wszędzie z Bogiem.
BĄDŹ MATKĄ WSZYSTKICH MOICH CZYNÓW I KONTAKTÓW Z LUDŹMI:
Matką moich słów, chwil odpoczynku, wszystkich spotkań z ludźmi,
strzeż we mnie swobodnego przejścia Miłości.
BĄDŹ MATKĄ MOJEJ PRACY:
delikatnej wierności, wielkodusznej odwagi, codziennego obowiązku.
BĄDŹ MATKĄ ŻYCIA JEZUSA WE MNIE:
Jego obecności w moim sercu…

Email, RSS Follow

jak nie robić jaj z Wielkanocy (raz jeszcze)

23 piątek Mar 2018

Posted by Chrześcijańska mama in aktualnie, macierzyństwo

≈ 1 Komentarz

Wielki Post rozpoczął się w Walentynki, a tymczasem Wielkanoc przypadnie pierwszego kwietnia. W świecie, w którym nauka krzyża ciągle dla niektórych jest zgorszeniem, a dla innych głupstwem (1 Kor 1,18), można potraktować tę zbieżność dat jako okazję do refleksji. Kto wie, może każdy z nas co roku obchodzi w jakimś stopniu nie Wielkanoc, lecz Prima Aprilis? Zamiast skupiać się na tym, co najważniejsze, dwoimy się i troimy, próbując przygotować święta idealne, z najlepszymi pisankami i największą ilością jedzenia. No i okna muszą być czyste, bo inaczej w tym roku nie będzie można ogłosić światu radosnej wieści o tym, że On żyje. :)

Tak naprawdę łatwo zrobić sobie jaja z Wielkanocy albo zamiast niej. Co roku, nie tylko teraz, gdy zrywając kartkę z kalendarza zobaczymy datę pierwszego kwietnia. Jak tego nie zrobić? W zeszłym roku dzieliłam się kilkoma pomysłami, a dzisiaj dorzucam kolejne kreatywne podpowiedzi- dla maluchów i dla trochę starszych Czytelników.

Dla dzieci

Wspólna modlitwa :)

Propozycje krótkiej modlitwy opartej na Słowie Bożym przygotowaliśmy wspólnie z Modlitwą w Drodze na Niedzielę Palmową oraz na Triduum Paschalne i Niedzielę Wielkanocną. Serdecznie zapraszam do tego, by się do nas przyłączyć :) Informacje na stronie Modlitwy w drodze oraz na FB.

I wspólne działania plastyczne :)

Jeśli lubicie prace plastyczne, na tej stronie znajdziecie darmowe pliki do wydruku. Można z nich stworzyć trójwymiarowe sceny, pokolorować je i wykorzystać do lepszego zobrazowania wydarzeń Wielkiego Tygodnia.

Tu mamy pomysł na własnoręczne wykonanie palemki:

A jeśli chcecie przyozdobić ja kwiatami, można wykorzystać takie podpowiedzi:

Dla fanów kolorowanek również znajdą się odpowiednie propozycje. Znajdziecie je między innymi tutaj.

https://mentebeta.com/whats-the-last-supper-antioch-kids/

W Wielki Czwartek, by pomóc dzieciom posmakować świąt innych niż te pachnące ciastami i czekoladowymi jajeczkami, można spróbować upiec podpłomyki czy też przaśniki – chleb podobny do tego, jaki jadł Jezus w czasie Ostatniej Wieczerzy. Spośród kilku przepisów które znalazłam, wypróbowałam ten: trzeba wymieszać i zagnieść szklankę mąki, odrobinę soli, łyżkę oliwy i nieco mniej pół szklanki wody. Formować małe placki – ja rozwałkowałam je na grubośc mniej więcej jednego centymetra, nakłuwać je widelcem i piec na posmarowanej olejem blaszce (albo jak u nas — na papierze do pieczenia) w temperaturze 180 stopni, aż przyrumienią się i będą chrupiące. Spróbujecie?

Już teraz warto też pomyśleć o wysianiu rzeżuchy lub owsa. W tym roku pomaga nam w tych działaniach miniogrodniczych książeczka „Ogródek na Twoim oknie”.

Książka ma twardą okładkę i  spiralkę, dzięki której wygodnie można przekładać kolejne strony. Część informacji zaskoczyła nie tylko dzieci, ale również mnie – zwłaszcza pomysł z wykorzystaniem tej części marchewki, którą zawsze odcinam i wyrzucam. Poza tym zawiera proste, czytelne ilustracje, dzięki którym można z maluchami porozmawiać o tajnikach ogrodnictwa. Ja sama należę do osób, którym usychają nawet kaktusy :) ale moje dzieci z dużym entuzjazmem już od kilku dnia podlewają przywiezione od Babci ziarenka słonecznika czy własnoręcznie zasianą rzeżuchę i owies. Podoba mi się to – taka zabawa jest kreatywna, a jednocześnie uczy odpowiedzialności.

Warto też opowiedzieć dzieciom przy okazji takich działań o ziarnie, które musi obumrzeć, by wydać owoc :) Stąd już prosta droga do podzielenia się w prostych słowach Dobrą Nowiną o tym, że Jezus przynosi nam życie – że umiera, aby w każdym z nas mogło wykiełkować dobro. I że On cieszy się tym, co w nas wzrasta, rozkwita, przynosi owoc. Maluchy rozumieją to czasem dużo lepiej niż my… :)

A jakie mam propozycje dla nas? :)

Dla dorosłych:

Gdy spojrzałam dzisiaj w kalendarz, pomyślałam, że co roku jest to samo. Co roku dziwię się, że to JUŻ (?!). Już za tydzień. Wielki Post się kończy, a ja mam wrażenie, że nie wiem, kiedy tak naprawdę minął ten czas… Jeśli czujecie się podobnie, mam dla Was specjalne zaproszenie: już w Niedzielę Palmową startują rekolekcje o spotkaniu z Miłosiernym. Nie są to typowe rekolekcje wielkopostne, nie jest to też opcja last minute dla spóźnialskich, bo to coś więcej – nie bez powodu od kilku lat Internetowy Dom Rekolekcyjny organizuje rekolekcje PASCHALNE. W tym roku będą one dotyczyć tematu Miłosierdzia. Spróbujecie? :)

Życzę każdemu z Was (i sobie również) by te ostatnie dni nie minęły na gorączkowym uzupełnianiu braków (w lodówce, w spiżarni czy w planie samodoskonalenia) ani na próbie budowania idealnej atrapy, która miałaby je zasłonić. Wiecie: szorowanie podłóg, zapisywanie się na kurs kulinarny „Jak upiec babę wielkanocną”, zaliczenie trzech mniej lub bardziej ekstremalnych dróg krzyżowych w ciągu doby itepe. Życzę Wam zaproszenia Jezusa do tego, co jest teraz. Zaproszenia Go do tego, co jest brakiem, ciemnością, niedoskonałością i beznadzieją. I wiary w to, że cud Wielkiej Nocy może się dokonać właśnie w tym, czego chcielibyśmy się pozbyć lub co chcielibyśmy ukryć… :)

 

Email, RSS Follow

sposób na Mikołajki.

06 środa Gru 2017

Posted by Chrześcijańska mama in aktualnie, macierzyństwo

≈ 3 komentarze

Urodził się w Grecji około 270 r. Od zawsze towarzyszyło mu pragnienie (za którym szły zresztą konkretne czyny), by pomagać innym. I to właśnie ten fakt z życia świętego został zapamiętany przez większość ludzi dużo lepiej, niż miasto, którego był biskupem (Mira) czy cuda, jakie działy się za jego życia – a one sprawiły między innymi, że jest również patronem żeglarzy i rybaków.

Święty Mikołaj, biskup, którego dzisiaj wspominamy, kojarzy się bardzo dobrze zarówno dzieciom, jak i dorosłym. Od pewnego czasu jest wciągnięty, zapewne wbrew swojej woli, w spór o wyższość prawdziwego Mikołaja nad „przebierańcem” w czerwonym kubraczku. Nie wiem, co na to sam święty. Ja lubię (prawie) wszystko, co wiąże się ze świątecznym klimatem, nie przeszkadza mi więc Mikołaj z Laponii ani opowieści o elfach i reniferach. Wydaje mi się również, że walka z „podrabianym” świętym Mikołajem nie ma sensu, jeśli toczy się przeciwko a nie o coś. Oczywiście można wyłączyć telewizor na czas przedświąteczny, zasłaniać dzieciom oczy przy wchodzeniu do centrów handlowych i skrupulatnie dorysowywać wszędzie biskupią mitrę w miejsce czerwonej czapki. Może jednak lepiej wykorzystać energię do działania w inny sposób? Pomachać Mikołajowi w czerwonym kubraczku, a oprócz tego – zrobić wszystko, co się da, by Mikołajki kojarzyły się z konkretnym dobrem i by dzieci wiedziały, jakie jest ich pochodzenie?

Mam na to kilka pomysłów.

Wierzysz w świętego Mikołaja?

Tak, właśnie Ty – mój dorosły Czytelniku. Czy jesteś w stanie przypomnieć sobie, ile razy modliłeś się za jego wstawiennictwem? Jeśli nie, to może czas to nadrobić? Na początku warto po prostu na niego popatrzeć:

Potem – poczytać o nim trochę więcej. Może zainspiruje Cię to, że jest uznawany za cudotwórcę? Może nawiążesz z nim nić porozumienia gdy dowiesz się, że uważa się go za świętego w szczególny sposób opiekującego się rodzinami? Jeśli chciałbyś się pomodlić, polecam bardzo pomocną w takiej sytuacji litanię – to dobry sposób, by spędzić dzisiaj kilka minut ze świętym Mikołajem. Przy okazji możesz przemycić też prośbę o coś, co byłoby dla Ciebie pięknym i wyczekanym prezentem. Spróbujesz? :)

Wpuść go do dziecięcego pokoju

Gdy już pomachasz łapką do Mikołaja ze świata telewizyjnych reklam, gdy wieczorem opadną emocje związane z poszukiwaniem słodyczy w pięknie wyczyszczonych bucikach, usiądź z dziećmi chociaż na kilka minut i opowiedz o świętym, który rozdawał prezenty jeszcze zanim zaczęło to być modne ;) Mam dla Ciebie garść pomocnych gadżetów, dzięki którym ta opowieść przyciągnie uwagę małych słuchaczy.

Jeśli chcecie, możecie ułożyć prawdziwe Mikołajowe puzzle (znajdziesz tu – kilk -kilka wzorów):

A może lepszym pomysłem będzie wykonanie własnoręcznych opakowań na drobne słodkości? Jeśli tak, zajrzycie TUTAJ:

Możecie również wykonać drobne ozdoby świąteczne, a mnóstwo podpowiedzi w tym temacie znajdziecie w wirtualnym Centrum Świętego Mikołaja

Większość z tych pomysłów nie wymaga szczególnych przygotowań, nie martwcie się brakiem czasu. Do wieczora na pewno zdążycie. I jestem pewna, że święty w tym pomoże ;)

Kochaj bliźniego jak siebie samego

W tym dniu wielu z nas przygotowuje podarunki dla najbliższych – i nie tylko. Oprócz drobnych prezentów, jakimi obdarujemy nasze dzieci, warto pomyśleć o chociażby jednej rzeczy, którą zrobimy dla kogoś, kogo zupełnie nie znamy i kto nie może nam się odwdzięczyć. To może być kilka złotych wydanych w spiżarni Kasisi albo zakup koca termicznego dla dziecka z Syrii. Drobny gest, który ma znaczenie nie tylko dzisiaj, ale być może w tym szczególnym dniu jeszcze bardziej może poruszyć nasze serce.

To jednak nie wszystko. Przez ostatnie miesiąc odkrywam powoli, co kryje się w słowach: kochać bliźniego jak siebie samego. Często przynajmniej w tym, co zewnętrzne (czyli co jest konkretnym i dobrym działaniem) nie mam problemu z tym pierwszym. Gorzej jest z drugą częścią tego zdania. Czy kocham siebie samą, jeśli biorę na siebie za dużo obowiązków i zarywam kolejne noce, zaniedbując odpoczynek? Czy potrafię siebie kochać, jeśli robię miliard rzeczy dla innych, a dla siebie nie mam czasu zrobić chociażby obiadu czy ciepłej herbaty? W jaki sposób mówię do samej siebie – z miłością czy z wyrzutem? Potrafię dać sobie samej dobre słowo czy jedynie listę wymagań i wyrzutów? I jakim wzrokiem patrzę na siebie, gdy spoglądam w lustro?…

To bardzo dobre pytania na dzisiaj, bo Mikołajki są też dla mnie. Oprócz podzielenia się dobrem z innymi, mam też dziś zadanie specjalne – zrobić sobie samej mały prezent. To niekoniecznie musi być torebka z najnowszej kolekcji w ulubionym sklepie. To może być pół godziny czytania książki czy słuchania ulubionej płyty. Kto wie, może dobrym pomysłem będzie ugotowanie swojej ulubionej potrawy i zjedzenie jej bez pośpiechu, nawet przy świecach – bo jak szaleć to szaleć. Pamiętasz, kiedy ostatnio zrobiłaś coś dla siebie – bez wyrzutów sumienia i tak, żeby mieć z tego dziecięcą radość? Jeśli nie, to rzuć dziś wszystko, co może poczekać do jutra i biegnij przypomnieć sobie, jak pięknie wyglądasz, gdy szczerze się uśmiechasz :)

 

Źródła grafiki:

św. Mikołaj – https://radom.cerkiew.pl/ywot-w-mikoaja-cudotwrcy ;

 

Email, RSS Follow

zagrożenia duchowe.

24 piątek Lis 2017

Posted by Chrześcijańska mama in macierzyństwo, osobiście

≈ 7 komentarzy

Zakazany owoc kusi najbardziej, a pisząc te słowa myślę nie tylko o znanej historii biblijnej, ale też o sobie samej. Pamiętam czas spędzony w szpitalu, w którym wylądowałam z podejrzeniem cukrzycy. Im więcej czasu trwała narzucona mi i oczywiście ograniczająca węglowodany dieta, tym większy apetyt miałam na czekoladę. I zdarzyło się ją podjadać po kryjomu… Po kilkunastu latach przyzwyczaiłam się do pewnych ograniczeń, a że swoim dzieciom staram się dawać to, co najlepsze, im również staram się serwować marchewkę zamiast chipsów i makaron razowy z domowym sosem zamiast fast foodów z mrożonek. Zdarza się jednak, że wśród wykopalisk, jakie regularnie wykonuję w ciemnych czeluściach tornistra, znajduję opakowania po chrupkach, które zapewne świecą w ciemnościach od namiaru konserwantów albo innych zdobyczy ze szkolnego sklepiku. Bo zakazany owoc kusi, a nawet jeśli jest zakazany lub zły, bywa też…smaczny.

Ocalił świat

Jezus siedzący w otoczeniu nie celników i grzeszników, lecz Supermana i Hulka – brzmi niedorzecznie? Być może, ale ja bardzo lubię tę grafikę, bo przekazuje ważną wiadomość – to Jezus ocalił świat. To Jego ofiara na krzyżu sprawiła, że mamy Życie – w obfitości. I to On jest prawdziwym Superbohaterem, takim który może obronić nas w każdej sytuacji. Nie ma takiego zagrożenia, przed którym nie moglibyśmy uciec, chroniąc się bezpiecznie w Jego ramionach. To dopiero Dobra Nowina, prawda? Tak przecież śpiewamy w popularnej piosence: „Jezus zwyciężył! To wykonało się – szatan pokonany, Jezus złamał śmierci moc. Jezus jest Panem, o Alleluja! Po wieczne czasy Królem królów jest!”. To tylko piosenka? Powtarzane z przyzwyczajenia słowa? Czy coś czym chrześcijanin ma żyć na co dzień?…

 

Zagrożenia duchowe

Zagrożenia duchowe istnieją i daleka jestem od ich bagatelizowania. Zły duch istnieje i działa – widzimy to przecież na co dzień. W jaki sposób? Co jakiś czas dostaję wiadomości dotyczące treści pojawiających się na moim profilu. Przerabiałam już wiele tematów: oczywiście Halloween, kucyki Pony (bo „przyjaźń to magia” a magia jest zła), Minionki, Świnka Peppa, oberwało się nawet Bridget Jones… W takich przypadkach zastanawiam się, w jaki sposób reagować na wiadomości, w których w dobrej wierze ktoś chce mnie „uświadomić”. Staram się być dyplomatyczna, choć nie zawsze mi to wychodzi. Tu jednak postaram się bardziej, bo naprawdę wierzę, że słowo „katolicki” mieści w sobie więcej, niż nam się wydaje. Można być katolikiem i nie lubić różańca (ja lubię! od razu uprzedzam atak :) ). Można być katolikiem i nigdy nie pójść na żadną pielgrzymkę albo chodzić co roku do Częstochowy. Można być katolikiem i czytać Harrego Pottera (naprawdę! i wiem, że za to oberwę, ale tak jest). Można być katolikiem i Harrego Pottera nie lubić, a czytać tylko książki z księgarni katolickiej (i nic w tym złego). Można być katolikiem i przeżywać swoją wiarę w bardzo różny sposób! Można też w odmienny sposób mówić o zagrożeniach duchowych. Nie czyni to z nikogo katolika drugiej kategorii, jak sądzę. Nie daje też nikomu prawa do mówienia: „Pozwól, że ja teraz to źdźbło trawy usunę z Twoich oczu, boś Ty taki nieświadomy…”. Dlatego ja dzisiaj nie będę Wam mówiła, że białe to białe, że czarne bywa w kratkę, a najbardziej to lubię różowy ;) Podzielę się z Wami po prostu tym, jak wygląda to w moim domu. Uszanujcie to, proszę – to, że to moja próba podzielenia się sobą, a nie narzucenia komukolwiek swojej racji. 

Co jest zagrożeniem duchowym, czyli spowiedź matki

Postanowiłam zadać sobie to pytanie i uczciwie na nie odpowiedzieć – bez zaglądania do wikipedii, o ile w katolickiej części internetu zawiera wyjaśnienia takich haseł. Co to jest zagrożenie duchowe? Coś, co odłącza mnie od Boga, czyli po prostu…grzech. To grzech sprawia, że odwracam się od Miłości, kierując swoje kroki ku szlakom oznaczonym jako „ja wiem lepiej” albo „Ty się, Panie Boże, nie wtrącaj”. Wśród wymienianych często (przynajmniej w internetach) zagrożeń duchowych, wiele dotyczy tego, co ma związek z magią czy wiarą w przesądy albo wróżby, czyli z tym, co dotyczy pierwszego przykazania. A gdyby tak matka, czyli ja, miała zrobić rachunek sumienia, to z czego musiałaby się spowiadać? Nie wierzę w zabobony, nie wywołuję duchów, nie czytam horoskopów. A jednak zdarza mi się łamać pierwsze przykazanie! „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” – mówi Pan, a mi zdarza się stawiać na Jego miejscu  swoje (a nie Jego) plany. Zdarza mi się nie mieć czasu na modlitwę, ale z łatwością znajdować go na przesiadywanie na Facebooku. Zdarza mi się zbyt długo pracować kosztem czasu spędzonego z rodziną – czyli de facto czegoś, co wiąże się z moim powołaniem. Choć ciężko się do tego przyznać, uciekam od Niego, tworząc sobie coraz to nowe bożki, z których przywiązanie do opinii innych czy kurczowe trzymanie się swojej wizji przyszłości to pewnie najmniejsze problemy. I zastanawiam się, co jest większym zagrożeniem duchowym – komedia (jak wspomniana Bridget Jones), która jest dla mnie autentycznie śmieszna, choć na pewno nie katolicka, czy to, że moja lista priorytetów w życiu nie zawsze układa się, tak, jakby chciał tego Jezus?…

A co z bajkami?

Z bajkami… jest ciężko :) Trudno trafić na takie, które faktycznie niosą dobre wartości i są jednocześnie na tyle interesujące, by wciągnąć dzieciaki. Ale „trudne” nie znaczy „niemożliwe”, dlatego staram się podsuwać dzieciom to, co wydaje mi się dobre. Gdy widzę, że zaczynają oglądać jakieś hałaśliwe kreskówkowe śmieci (tak, potrafią obsłużyć pilota i nie zawahają się go użyć w poszukiwaniu zakazanego owocu ;) ) mówię wprost: „Ta bajka jest głupia i jeśli nie chcecie, żeby zrobiła Wam kisiel z mózgu, lepiej idźcie poczytać książkę”. Koniec cytatu. Wiem jednak, że nie ucieknę ani przed Świnką Peppą, ani przed Minionkami – bo one są dosłownie wszędzie, z opakowaniami jogurtu łącznie. Nie widzę też powodu, by w związku z tym wpadać w panikę. Mam  inny sposób niż tropienie wszystkich potencjalnych zagrożeń duchowych i mnożenie zakazów. Dlaczego? Bo zakazy działają tylko wtedy, gdy matczyne (lub ojcowskie) oko sprawuje kontrolę. W szkole, na podwórku, wśród rówieśników – nie mam wpływu na to, z czym zetknie się moje dziecko. Jestem też pewna, że przynajmniej w niektórych dziedzinach może stać się to samo, co z odwiedzinami w szkolnym sklepiku – moja pociecha stwierdzi, że nawet jeśli coś jest zakazane, może być smaczne, więc warto spróbować.

Ponownie – zakazany owoc

Pokusy lubią pustkę. Ona im sprzyja. Dlatego mam swój sposób na wychowywanie dzieci tak, by potrafiły wybierać to, co dobre (inna sprawa, czy mój sposób okaże się skuteczny – nie mam jednak innego wyboru, niż spróbować, podążając za swoim matczynym instynktem). Tym sposobem jest wypełnianie pustki. Jak? Po pierwsze – rozmawiamy ze sobą. Rozmawiamy nie tylko o wierze, ale i o codziennych wydarzeniach. I to dzięki temu – dzięki naszej obecności, zainteresowaniu i zachowaniu, które dzieci każdego dnia obserwują, uczymy je, co jest dobre, a co złe. Po drugie – kontrolujemy, ale mądrze. Czas przeznaczony na korzystanie z tableta czy telewizora jest ograniczony, zazwyczaj też dzieje się to w naszej obecności, możemy więc zareagować, gdy widzimy nieodpowiednie treści. Wtedy można nie tylko wytłumaczyć dziecku, że niektóre bajki nie nadają się do oglądania (zastanawiam się czasem, kto to wymyśla i rysuje…). Można też zaproponować coś w zamian, jak na przykład wspólną grę w jakąś fajną planszówkę. To działa.  Po trzecie i najważniejsze – bardziej niż tropieniem zła, zajmujemy się wyszukiwaniem i wzmacnianiem dobra. Nic nie zapełnia pustki w lepszy sposób! Nasze dzieci uczęszczają na zajęcia Katechezy Dobrego Pasterza, gdzie w przystępny dla nich i wzruszający dla mnie sposób zaangażowane mamy (ze wspólnoty Efraim, której dziękuję za to dzieło) opowiadają dzieciom o Bogu. Modlimy się wspólnie swoimi słowami, by pokazywać dzieciom, że Bóg to nie „Bozia”, która odhacza odmówione „paciorki”, lecz Przyjaciel i Ktoś, kto się o nich troszczy. Budujemy cegiełka po cegiełce na dobrym fundamencie po to, by za parę lat – gdy w szkole mniejszym problemem staną się bajki czy przebrania na Halloween, a pojawią się propozycje spróbowania narkotyków czy alkoholu – dzieci wiedziały, kim są i co jest dla nich ważne. To chroni przed pokusami dużo lepiej, niż nawet perfekcyjnie wyuczony na pamięć spis reguł i zakazów.

Moja prośba

Kimkolwiek jesteś, proszę Cię, byś przeczytała te słowa z życzliwością. Nie narzucam Ci mojego punktu widzenia i proszę o to samo. Nie chcę wchodzić z buciorami w Twój sposób patrzenia na rzeczywistość – dzielę się jedynie swoimi przemyśleniami. Dotyczą one mnie samej i dzieci w ilości sztuk dwóch :) Dzieci, które znam, bo są trochę po tatusiu, którego kocham i trochę po mamusi (po mnie), z którą żyję w zgodzie od 35lat. To, co napisałam, sprawdza się u nas w domu. To, w jaki sposób wychowujesz swoje dzieci – to Twoja sprawa, Twój instynkt macierzyński, przekonania, intuicje i wybory. Pozostawiam je Tobie :)

Piszę te słowa, bo niejednokrotnie przy poruszaniu takich tematów byłam zasypywana wiadomościami, z których część sugerowała, bym na przykład zmieniła nazwę strony. Bo „chrześcijańska” mama nie może publikować jakichś konretnych treści, albo „chrześcijańska” mama nie jest wcale chrześcijańska (pisali protestanci), więc powinna nazywać się „katolicka”. W związku z tym, że ja nie wchodzę do Twojego domu, nakazując Ci zmiany koloru ścian i firanek, Ciebie proszę o to samo – w tej przestrzeni dajmy sobie wolność. Nie będę brała udziału w  dyskusji, która niechybnie wybuchnie pod tym wpisem :) będę ją jednak dyskretnie moderować i o tym uczciwie uprzedzam.

Święty Ignacy napisał takie słowa: „Trzeba z góry założyć, że każdy dobry chrześcijanin winien być bardziej skory do ocalenia wypowiedzi bliźniego, niż do jej potępienia.” I z tym słowami chciałam Was zostawić, pozdrawiając jednocześnie wszystkich. Naprawdę wszystkich :)

Email, RSS Follow

Tu jest Polska.

10 piątek Lis 2017

Posted by Chrześcijańska mama in aktualnie, macierzyństwo

≈ 13 komentarzy

„Kto ty jesteś? Polak mały!” – gdy uczyłam się tych słów, Rzeczpospolita Polska była jeszcze Ludowa, a na muzyce śpiewaliśmy:  „Na barykady ludu roboczy”. Od tego czasu zmieniło się sporo. Nie ma już pochodów pierwszomajowych, choć zdarzają się te listopadowe – dużo mniej sympatyczne. I bez gołąbka pokoju.

„Tu jest Polska” – krzyczy ze zdjęcia jeden z transparentów z 11 listopada poprzedniego roku. Tu – czyli gdzie? Zastanawiam się nad tym, po raz kolejny dziwiąc się, jak bardzo jesteśmy podzieleni. Daliśmy sobie wmówić, że są wśród nas patrioci pierwszej i drugiej kategorii – i że kryterium oceny stanowi sympatia do określonych mediów, przynależność partyjna albo stopień fascynacji Żołnierzami Wyklętymi…

Żołnierze Wyklęci

W klasie maturalnej zdarzały się noce, w których budziłam się zlana potem. „Medaliony”, wiersze Baczyńskiego, Powstanie, piekło obozów koncentracyjnych i mydło wyrabiane z ludzkiego tłuszczu – o tym czytałam. A w nocy przeżywałam to wszystko raz jeszcze i dosłownie umierałam – wielokrotnie i w ramach przeróżnych, pisanych przez moją wrażliwość i bujną wyobraźnię scenariuszy. Mimo pilnej nauki do matury (historia – na 5), nie zgłębiłam historii na tyle, by móc oceniać życie w tamtych realiach. Jednocześnie poznałam ją dość mocno, by wiedzieć, że mało jest ludzi, których losy można opisać jedynie w tych dwóch barwach: czarnej i białej. Nie oznacza to jednak, że nie można ich zapisać w bieli i czerwieni.

Nie, nigdy nie przyłączyłam się do entuzjastycznych czcicieli pamięci Żołnierzy Wyklętych. Jedynym pochodem, w którym wzięłam udział, jest ten pierwszomajowy – w dzieciństwie. I procesje Bożego Ciała, o ile można je w to wliczyć – a i to nieczęsto, bo nie lubię tłumów. Nie mam żadnej koszulki w barwach narodowych, choć pamiętam o tym, by 11 listopada przed naszym domem wywiesić flagę. Nie zgadzam się na stereotyp „Polaka-katolika”, choć całym sercem kocham Kościół. Nie widzę zagrożenia w podejmowaniu dialogu z ludźmi myślącymi i wierzącymi inaczej, nie widzę go też w uciekających przed wojną dzieciach z Syrii…

Nie wykrzykuję haseł dotyczących patriotyzmu. Nie lubię ich nawet. Dlatego w dni takie jak ten, tuż przed świętowaniem kolejnej rocznicy odzyskania niepodległości, zastanawiam się, czy przypadkiem nie jestem patriotką – ale inaczej. Po swojemu.

Patriotyzm Domowy

Słowa znanego wierszyka o „Polaku małym” powtarzają moje dzieci. Niekiedy miłość do Ojczyzny wiedzie też dosłownie przez żołądek – to zdjęcie z naszego domowego archiwum sprzed dokładnie 2 lat: 

Najważniejsze są jednak opowieści – a te można snuć nie tylko przy czekoladowych babeczkach. Można opowiadać je w czasie wakacyjnych wycieczek, gdy Śpiący Rycerz w Tatrach aż prosi o to, by o nim wspomnieć. Można też mieć oczy i uszy szeroko otwarte, wykorzystując zwyczajne okazje do tego, by przybliżyć dzieciom historię, która nie jest abstrakcyjna, ale konkretna, bo nasza. Ostatnio udało nam się to pierwszego listopada, gdy dzieci mogły m.in. zapalić znicze na grobie osób zamordowanych w hitlerowskim obozie Stutthof. A to jest historia szczególna i osobista – taka, którą trzeba dawkować mądrze, w odpowiednich proporcjach i stosownie do wieku. 

Historia najbliższa

Przedmioty bywają niemymi świadkami ludzkich losów. Gdyby nasza komoda potrafiła mówić, ujawniłaby historie, o których pewnie nam się nie śniło. Jest jednak inaczej, a jedynym znakiem dawnych przeżyć są wyłamane i niezbyt wprawnie naprawione zamki w jej drzwiach.

Kilkadziesiąt lat temu zniszczyło je Gestapo, zabierając potem pradziadka w nieznane i próbując rozpracować całą siatkę osób działających w Tajnej Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski”. To, co nastąpiło później, z dzisiejszej perspektywy nadaje się na dobrą książkę: moja prababcia szukająca męża, przebywająca na piechotę setki kilometrów, by tylko zdobyć informację o nim. Wojenne życie, w którym na prześcieradłach haftowało się obrusy, sprzedając je na wsi za jedzenie. Ucieczka z obozu – na rowerze, pomimo ciężkiej choroby (jaką był wszechobecny tyfus), po upiciu strażników spirytusem, który pradziadek jako mistrz ślusarski otrzymał do czyszczenia części samolotowych. Z perspektywy czasu – historia, jakiej nie powstydziłby się Indiana Jones. Wtedy jednak to była prawdziwa walka o Polskę. Walka na życie i śmierć. To był patriotyzm daleki od pisania internetowych komentarzy z perspektywy ciepłych kapci i miękkiego fotela, daleki od pseudozaangażowania, jakim jest wywijanie czerwono-białymi szalikami, zwłaszcza po to, by być przeciwko (komukolwiek). To są wzorce, jakich potrzebują nie tylko moje dzieci, ale i ja sama – zwłaszcza wtedy, gdy zastanawiam się nad tym, dlaczego zamiast odmienianego przez wszystkie pełne kłótni przypadki słowa „Ojczyzna” wolę po prostu „Polska”…

Tu jest Polska

W domu. W kuchni, w której jest włoskie spaghetti, grecka chałwa i amerykański popcorn, ale też swojski, domowy chleb i ciasto na piernik staropolski, które już ponoć dojrzewa u Babci :) W pamięci pielęgnowanej na co dzień, w rodzinnej historii i w możliwości zapisywania kolejnych jej kart. Polska jest tu, gdzie mamy świadomość naszych korzeni i potencjału, jakie nam one dają. Polska jest tu. Nie trzeba o tym krzyczeć, żeby tego doświadczyć. Nie trzeba z tym hasłem wychodzić na ulicę ani nawet w internety. Trzeba je po prostu poczuć i uczynić ważnym – po domowemu albo inaczej. Po prostu – po swojemu.

 

 

 

Email, RSS Follow

mój mały dzikus.

29 niedziela Paź 2017

Posted by Chrześcijańska mama in macierzyństwo, recenzja

≈ Zostaw komentarz

Dziki chłopiec – sensacyjne odkrycie. W małej wiosce na południu Francji schwytano dziecko, wychowane przez las – nagie, jak je Pan Bóg stworzył i zachowujące się podobnie do zwierząt. „Czy to przedstawiciel gatunku Homo ferus, czyli dziki człowiek?” – zastanawiali się naukowcy, poddając go badaniom i obserwacji. „Czy to w ogóle człowiek taki jak my?” – pytali inni.

Chłopiec nie znosił ubrań, a gdy mu je zakładano, nieustannie próbował z siebie zedrzeć. Żywił się żołędziami i ziemniakami, bardzo powoli oswajając nowe smaki. Unikał tłumów i bał się ludzi w mundurach. A gdy widział za oknem księżyc w pełni – gdy widział go daleko, poza jego zasięgiem, ponad dachami domów, w labiryncie których był uwięziony – zawodził smutno, wpatrując się w dal.

Chłopiec był dziki, to nie podlegało wątpliwości. A jednak ktoś zobaczył w nim nie tyle zjawisko czy obiekt obserwacji, lecz człowieka. Ktoś nadał mu imię – i to nie byle jakie. Wiktor, czyli zwycięzca. Ktoś uwierzył, że jest w stanie dorosnąć do tego imienia. I choć nauczyciel Wiktora był tylko człowiekiem, omylnym i nie zawsze podejmującym dobre decyzje, wykazał się cierpliwością i szacunkiem, jakim rzadko darzono dzieci w tamtym czasie.

Lektura książki „Dziki chłopiec” (Mary Losure) jest przejmująca, zwłaszcza gdy jest się mamą i postępuje w życiu według zasady „wszystkie dzieci nasze są”. Żadne dziecko nie powinno zostać porzucone, odrzucone, zapomniane. Żadne nie powinno być bezdusznie traktowanym obiektem badań. Żadne dziecko.

Również to, które jest we mnie…

Mam czasem wrażenie, że we mnie też mieszka „mały dzikus”, którego niekiedy próbuję schwytać, związać i zmusić do tego, czego robić nie chce. „Mały dzikus” nie pasuje do tego, co ma być idealne, poukładane, perfekcyjne. Nie próbuję go wysłuchać. Nie próbuję spojrzeć mu w oczy i zapytać, czego mu naprawdę potrzeba. Nie zawszę daję mu nawet prawo do bycia – we mnie. Na szczęście jest Ktoś, kto nadał mi to samo imię – imię zwycięzcy. Ktoś wierzy, że mogę do niego dorosnąć, że mam w sobie dobro, któremu wystarczy zrobić tylko trochę miejsca, by zakwitło, a potem wydało plon stokrotny. Chociaż ja czasem traktuję moje słabości tak, jak niektórzy traktowali „dzikusa z Aveyron”, dla Boga nie jestem bezimienną istotą, sprawiającą jedynie problemy. On nadał mi imię i wypowiada je z miłością. Nadał je również Tobie – imię wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju. Odważysz się wsłuchać w siebie, by je poznać?…

Relację o dzikim chłopcu z Aveyron można czytać na wiele sposobów. Może inspirować, tak jak zainspirowała Marię Motessori. „W dzisiejszych czasach dzieci mają o wiele większą swobodę uczenia się zgodnie z własnym upodobaniem niż miałyby pewnie, gdyby dziki chłopiec i jego nauczyciel nie spotkali się dawno temu w Paryżu” – pisze autorka książki i zapewne ma rację. Ta opowieść dla mnie jest jednak czymś więcej. To refleksja nad tym, w jaki sposób reaguję na to, co nie pasuje do ogólnie przyjętych norm i schematów, abo wręcz burzy porządek, do którego jestem przyzwyczajona. Jak reaguję na wybryki mojego wewnętrznego dziecka? Czy chcę słuchać tego, co próbuje mi powiedzieć, a czasem wręcz wykrzyczeć? I czy dam mu – dam sobie – wolność poszukiwań tego, czego naprawdę pragnie?

„Przed nimi rozciągały się ciemne, puste ulice, a za nimi otwarte pola, las, wolność… a jednak… mężczyzna nie pozwolił chłopcu wyjść. Innej nocy Bonnaterre zakradł się cicho do pokoju chłopca, który spał na swoim sienniku okryty tyko płóciennym prześcieradłem. Leżał zwinięty w kłębek, z piąstkami wciśniętymi w oczy, twarzą przy kolanach. Skulony tak, jakby bronił się przed całym światem. Musiał przedstawiać bardzo smutny widok, jednak naukowiec zdawał się nie odczuwać żadnego współczucia.”

A wystarczyło tylko – przytulić…

(Fragment tekstu i ilustracje – „Dziki chłopiec. Prawdziwe życie dzikusa z Aveyron” Mary Losure, Wydawnictwo Meandry)

 

Email, RSS Follow
← Starsze posty

Najnowsze wpisy

  • przychodzi taki czas…
  • Jestem…
  • Suplikacje.
  • Wystarczy.
  • piękne dłonie to te, które…

Najnowsze komentarze

  • Teresa o klucz do miłości.
  • Bogusia o Suplikacje.
  • Chrześcijańska mama o Suplikacje.
  • IM o Suplikacje.
  • IM o Suplikacje.

Meta

  • Zaloguj się
  • Kanał RSS z wpisami
  • Kanał RSS z komentarzami
  • WordPress.org

Najnowsze wpisy

  • przychodzi taki czas…
  • Jestem…
  • Suplikacje.
  • Wystarczy.
  • piękne dłonie to te, które…

Najnowsze komentarze

  • Teresa o klucz do miłości.
  • Bogusia o Suplikacje.
  • Chrześcijańska mama o Suplikacje.
  • IM o Suplikacje.
  • IM o Suplikacje.

Meta

  • Zaloguj się
  • Kanał RSS z wpisami
  • Kanał RSS z komentarzami
  • WordPress.org

Proudly powered by WordPress Motyw: Chateau od Ignacio Ricci.